Rozstrzelany przez spektakl

2014-09-23  12:18

Dziś nie będzie recenzji. Po tym spektaklu nie jestem w stanie niczego już napisać. Nic nie będzie takie samo jak przedtem... Wchodząc na "Statek szaleńców" Teatru Arka wydawało się, że popłyniemy w rejs w klimatach Szulca z odrobiną ekstrawagancji. Złudzenie rozwiało się, jak zmiecione sztormem po kilkunastu minutach. Przerażenie, panika, łzy cisnące się do oczu. Pierwszy raz w życiu zostałem rozstrzelany przez spektakl.

 

Wychodząc z teatru byłem... zły. Na wszystko i wszystkich dookoła. Na Polskę, która "jest przecież katolickim krajem." Na aktorów, którzy w ten wiosenny dzień zaaplikowali mi tak traumatyczne przeżycie, że do tej pory drżą mi ręce, gdy piszę te słowa. A minęło kilkanaście dni. Z jednej strony umysł broni się przed wspomnieniami ze spektaklu. Z drugiej – jest potrzeba, żeby o tym napisać. O sztuce, która przekracza wszelkie granice - wrażliwości, odporności, ekspresji. "Statek szaleńców" zachwyca perfekcyjnością choreografii, pomysłowością wykorzystania najprostszych przedmiotów, a w tym wszystkim gniecie poczucie godności, przytłacza mocą przekazu, strzela prosto w serce...

Zaczyna się interesująco – widzowie zebrani w niewielkiej sali, są witani przez tajemniczą postać w cylindrze z latarnią w dłoni, która prowadzi na widownię przez ciasne korytarze. Jest nieco diabolicznie, tajemniczo, w klimacie Szulca. Zaczyna się rejs. Powtarzalny motyw muzyczny w klimacie coraz bardziej oszalałej pozytywki jest nieco zabawny, potem lekko irytujący, z czasem wibruje w głowie jak obracająca się śruba mknącego przez falę statku. Płyniemy razem z Baletnicą, która w pląsach i podskokach wyznaje swoją obsesję na punkcie czystości. Powtarzalność motywu jest coraz bardziej oszałamiająca. Baletnica psuje się jak zużyta pozytywka, pada na scenę, drga w mechanicznych konwulsjach. Jak dla mnie mogłoby już starczyć wrażeń, ale to dopiero początek.

Statek zapełnia się szaleńcami. Nadchodzący od strony widowni tłum wyje, jęczy, śpiewa, zawodzi. Wrażenie potęgują stroje – przywodzą na myśl średniowieczne grupy trędowatych. Na dodatek do każdego aktora doczepiona jest naturalnych rozmiarów lalka – wyglądająca nie mniej przerażająco. Mam chęć uciec. Zdaję sobie sprawę, że to dopiero początek, że spektakl rozjechał mnie na razie samą formą. Podejrzewam, że na formie się nie skończy. Potwierdza, to pojawiająca się jak burza, kobieta wyciągnięta z sennych koszmarów o nazistowskich oprawcach. Krzyczy, popycha grupę szaleńców, mówi, że są nieudałkami, że nie mają czego szukać na świecie. To jeszcze nie koniec. Seria z karabinu dopiero się zacznie i będzie trwać bardzo długo, a ja będę osuwał się coraz bardziej wyczerpany.

Wszystko to jest akompaniamentem do dwóch opowieści wyrzucanych w twarz publiki z prędkością automatu. Forma zostaje na chwilę z boku, liczy się historia. Kobieta obok mnie od dłuższego czasu oddychała ciężko. Teraz zaczęła płakać. Ja mam w oczach łzy wściekłości. Opowieść o zaszczutej i na koniec bestialsko zamordowanej dziewczynce, jest jak walenie młotkiem po głowie. To dopiero pierwsza opowieść. W drugiej chodzi o 5-letnią dziewczynkę, która zamiast trafić do sklepu, gdzie wysłała ją matka, trafia do piwnicy. Zaciągnął ją tam sąsiad i zgwałcił. Przerażająco spokojna opowieść, przerywana jest co chwilę czymś w rodzaju głośnej skargi – "Polska, to przecież katolicki kraj". Forma odżywa. Z kilku krzeseł stojących na scenie aktorzy budują... krzyż. Ze szczelin między szczebelkami spoglądają oczy demonicznych lalek. Wszystko w rytm nagranego na magnetofon tłumu zawodzącego pieśni kościelne. Światło gaśnie, publiczność siedzi jak zamurowana. Pojawia się demoniczna postać w cylindrze, która obiecuje, że wyprowadzi nas z tego statku. Wychodzę ledwo trzymając się na nogach. Czuję się, jakby strzelano do mnie przez godzinę z karabinu.

Tak naprawdę nie jestem w stanie napisać recenzji tego spektaklu. Nie potrafię zdobyć się na celne uwagi, błyskotliwe porównania, intelektualne dysputy, trafne uogólnienia. "Statek szaleńców" wymyka się wszelkim rozważaniom na jego temat. Tutaj nie ma miejsca na popisywanie się elokwencją. Tak jak rozstrzelanie – niemożność napisania recenzji zdarza mi się po raz pierwszy. Mogę jedynie opisać mniej więcej co się działo. Nie potrafię ani tego nazwać, ani sklasyfikować, ani włożyć do jakiejś szuflady. Idźcie sami do Teatru Arka i poznajcie granice własnej odporności.


Tekst i zdjęcia:

Robert Włodarek 

https://www.traditionrolex.com/30