Nie będziesz wiedział, czy jest dzień, czy noc

2014-12-10  11:36

Od kilku miesięcy nie byłam w teatrze i postanowiłam to nadrobić. Chciałam, jak zwykle, wybrać się do Teatru Współczesnego, ale pomyślałam, że może warto zmienić przyzwyczajenia. I zaryzykowałam. Weszłam w świat wykreowany przez Elfiede Jelinek i przeżyłam potężne katharsis. Namawiam, by wybrać się w „Podróż zimową”.

Podróż zimowa, reż. Paweł Miśkiewicz (fot. N. Kabanow)/Teatr Polski we Wrocławiu

„Podróż zimowa” w reżyserii Pawła Miśkiewicza w Teatrze Polskim miała swoją premierę we Wrocławiu 30 listopada. Scenariusz powstał na podstawie prozy Elfriede Jelinek, austriackiej autorki nagrodzonej w 2004 roku Nagrodą Nobla. Głównym tematem sztuki są rozważania dotyczące kobiety i kobiecości. Sam tytuł prozy Jelinek podpowiada inspirację cyklem „Podróż zimową” Franza Schuberta z wierszami Wilhelma Müllera. W ten sposób otrzymujemy dodatkowe klucze interpretacyjne.

Na scenie pojawia się 6 aktorek – 6 wcieleń. Kobiety te to alter ego autorki, która specjalizuje się w obnażaniu kultury współczesnej. Począwszy od nagości, która przestaje być tematem tabu i wręcz się nią epatuje, poprzez strefę seksualności i dewiacji, aż po małżeństwa, które zawierane są ze względów finansowych. Ta wielogłosowość została dobrze osadzona w strukturze tekstu. W zewnętrznej, najbardziej widocznej warstwie interpretacyjnej, bohaterki opowiadają o kobietach w społeczeństwie. Na scenie nie pojawia się żaden mężczyzna, co potwierdza, że mówi się tu głosem żeńskim. Jednak idąc krok dalej widać, że Jelinek dostrzega wielogłosowość sytuacji. Chociażby dualizm, który dotyczy każdej minuty życia. Jednoczesne ‘jestem’ i ‘przemijam’, opowiadane przez młodziutką i starszą aktorkę, poruszają. I choć temat vita  fugit  (życie umyka) jest wyświechtany, to został potraktowany w ciekawy sposób.

„Podróż zimowa” to spektakl słowno-muzyczny. Właściwie brak scenografii. Jedynym jej elementem jest ścienny zegar z kukułką, przypominający, że czas płynie nieubłaganie. Obrotowa scena potęgowała efekt swoistej cykliczność upływającego życia. Do tego niesamowita muzyka grana na żywo, skomponowana przez Maję Kleszcz. Piosenkarka brała udział w przestawieniu i wykonywała partie wokalne. Nie mogę przestać zachwycać się tym, co usłyszałam. W sposobie wykonywania utworów, przewijających się przez spektakl, również słychać wielogłosowość i wielogatunkowość. Polega ona na czerpaniu z różnych stylów muzycznych, począwszy od folku, muzyki góralskiej, po jazz. Nierozwiązane dysonanse śpiewane niesamowicie czysto wywarły na mnie piorunujące wrażenie. Momentami zastanawiałam się, czy to nie playback, ponieważ wokalistka brzmiała jak połączenie Urszuli Dudziak i Whitney Houston.

Warto również uświadomić sobie o jakiej mocy jest to sztuka. Nie są to luźne przemyślenia dotyczące feminizmu. Sceny, w których pojawia się intersemiotyczny przekaz (telewizja, muzyka, film), rozbrajają widza. Najdramatyczniejsza dotyczy uprowadzenia dziewczynki przez dewianta. W Austrii w ostatnich latach miały miejsce dwie takie sytuacje. Pierwsza to przetrzymywana przez osiem lat Natascha Kampusch. Drugą zaś jest Elisabeth Fritzl, przetrzymywana i gwałcona dwadzieścia cztery lata przez własnego ojca Josefa Fritzla. W momencie opowiadania tej historii kobiety ubezwłasnowolnionej i traktowanej jak niewolnika Maja Kleszcz katarynkowo śpiewa:  Nie wiedziała mała, czy jest dzień czy noc. To naprawdę wzruszająca scena.  

Jeśli temat kobiety i feminizmu brzmi obco - można mieć wątpliwości czy wybrać się na spektakl. Jednak muzyka i popisy woklane Mai Kleszcz warto usłyszeć. Owacje na stojąco po spektaklu też mówią same za siebie. A ja z pełną odpowiedzialnością za słowa powiem, że silne emocje gwarantowane. 

Małgorzata Matyja

https://www.traditionrolex.com/30