Dariusz Nowacki o Jerzym Pilchu

2014-06-22  17:01

Istnieje silna pokusa, żeby na wcześniejszy dorobek Jerzego Pilcha spojrzeć z perspektywy aktualnego odcinka, a więc szukać w jego najdawniejszych tekstach mroku i powagi

Na zdjęciu: Jerzy Pilch / zdjęcie pochodzi ze strony Jedynki Polskiego Radia 

Choć nie chcę ulegać intelektualnemu zabobonowi, zgodnie z którym liczy się tylko problematyka graniczna, a więc to, co przejmujące i ostateczne, chwila jest taka, że trochę ugiąć się muszę. Jednak nie za cenę fałszowania historii – różne oblicza sława Jerzego Pilcha miała, zmieniały się powody uwielbienia.

W połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku Jerzy Pilch bawił krakowską publiczność błyskotliwymi felietonami literackimi, które odczytywał na spotkaniach mówionego „NaGłosu”. W końcówce dziewiątej dekady udanie zadebiutował – jeszcze w londyńskim „Pulsie” – tomem prozyWyznania twórcy pokątnej literatury erotycznej, za który otrzymał Nagrodę im. Kościelskich. Chwilę później zyskał uznanie jako wytrawny felietonista „Tygodnika Powszechnego”, a swoją sławę umocnił jako autor Spisu cudzołożnic, powieści szybko przeniesionej na ekran przez Jerzego Stuhra.

Wszystko w tamtym czasie działo się szybko, a już najszybciej wyłoniła się maska, by nie powiedzieć: gęba, lekkoducha, krakowskiego wesołka, uroczego gawędziarza i dowcipnego prześmiewcy. W tych okolicznościach łatwo było nie tyle przegapić, ile zlekceważyć utwór przełomowy w dorobku Laureata: wydane w 1995 roku Inne rozkosze. To tam po raz pierwszy Pilch zaprosił nas do świata wiślańskiego, otworzył przed nami ów niezwykły – fascynujący i nieco straszny zarazem – luterski mikrokosmos. Kreacja ta – rozwijana i modyfikowana w późniejszych książkach – zapewniła mu, śmiem twierdzić, nieśmiertelność.

Ale Pilch zrobił podówczas coś jeszcze: wypracował oryginalną formułę tragikomiczną, połączył żart z powagą, w śmiechu znalazł głębsze znaczenie (a może odwrotnie). Pokazał – także w kolejnej powieści Tysiąc spokojnych miast – że brawurowy styl i retoryczne popisy stanowią powierzchnię jego literatury, są językowo-anegdotyczną zasłoną, pod którą skrywają się takie problemy, jak nieobecność, utrata czy bezpowrotnie zaprzepaszczone doświadczenie. Właściwie nie sposób inaczej przeczytać Pod Mocnym Aniołem, powieści, za którą Jerzy Pilch został uhonorowany Nagrodą Nike.

Czas na osobiste wyznanie: dość długo, czego dziś się wstydzę, dojrzewałem do tej prozy. Przekonało mnie ostatecznie Miasto utrapienia, powieść nad wyraz frapująca i do dziś – odnoszę takie wrażenie – nieprzeczytana z należytą wnikliwością. Pilch zajął się w niej problemem sfałszowanej tożsamości i przy okazji nawiązał subtelny dialog z Tomaszem Mannem jako autoremWyznań hochsztaplera Feliksa Krulla. Nie tylko w moim przekonaniu Jerzy Pilch osiągnął wówczas – jesteśmy mniej więcej w połowie pierwszej dekady – szczytową formę pisarską i wszedł ponadto w fazę raczej niepokojącą. Do głosu doszła bowiem ciemna tonacja, choć żarty się nie skończyły.

Jedno z finałowych wyznań Miasta utrapienia brzmi: Stygnę. Jestem zdruzgotany, jestem wypalony, bardzo wiele jest we mnie zniszczonego. Ratuję, co się jeszcze nie spaliło. Piszę i ćwiczę pamięć. Z ratowania niespalonego i ćwiczenia pamięci wziął się dokonały tom prozy Moje pierwsze samobójstwo. Przeszłość stała się tu obszarem niepewności zaludnionym przez widma; pisarz zmodyfikował najwyżej ceniony temat swojej twórczości literackiej, czyli mit rodzinno-środowiskowy: luterańska Wisła nie jest już krainą łagodności, zbyt dużo w niej śmierci i ubywania, coraz trudniej obdarzyć starych wiślan namiętnościami i dowcipem.

To, że Pilch wszedł w fazę mroczną, bynajmniej nie oznacza, że pogrążył się w wykreowanej przez siebie widmowości lub że popadł w pisarski autyzm. Za chwilę poznaliśmy przecież rzecz bardzo ambitną, nieledwie brawurową – ufundowany na arcypolskim motywie sytuacyjnym (wesele)Marsz Polonia. W tej metaforycznie gęstej, oniryczno-barkowej opowieści pisarz dokonał przeglądu naszych zbiorowych fantazmatów, nie tylko zapytał o Polskę i samopoczucie Polaków, ale i wziął się za bary ze swoim starym znajomym, diabłem.

Nie może nam umknąć, że przez te wszystkie lata pisarz doskonalił sztukę pisania z tygodnia na tydzień, a właściwie sztukę splatania doraźnej publicystyki z czystą literaturą. O tym, że stał się odnowicielem gatunku zwanego felietonem, wiemy aż za dobrze. Stopniowo zaczął mu nadawać formę coraz bardziej prywatną, od pewnego momentu jawnie dziennikową, z roku na rok coraz bardziej intymistyczną. Notacje skreślone między końcem grudnia 2009 i końcem listopada 2011 roku zebrał w tomie Dziennik, ten zaś, jak wiemy, oświetlił powieść Wiele demonów. Słowo „oświetlił” jest tu wyjątkowo niefortunne – wszak chodzi o doświadczenie poważnej choroby, o to, co sam pisarz nazwał „zanikiem”. Niefortunność niefortunnością, ale faktem jest, że niepodobna czytać Wielu demonów poza kontekstem ustanowionym w Dzienniku. Elegijny charakter tej powieści, jej ponury wydźwięk nie wzięły się z artystycznego kaprysu; przeciwnie – zostały zakotwiczone w biograficznym konkrecie. Ów konkret naznaczony jest – powtórzymy – „zanikiem”, a więc lepiej rozumiemy, skąd tu tyle epickiej intensywności (by nie rzec: zachłanności), dygresji i fabularnych rozgałęzień. Idzie oczywiście o podtrzymanie opowieści jako takiej, o archaiczną moc tkwiącą w literaturze; tylko literatura – przekonuje Pilch – może stać się odpowiedzią na rozpadającą się rzeczywistość. Tyle życia, ile opowieści.

Nie miejsce tu na przypominanie fabuły Wielu demonów – dość zauważyć, że bez mała każdy motyw i wątek służy zagadywaniu śmierci, mierzeniu się z jej grozą. Są w tej powieści fragmenty, które przyprawiają o dreszcze. Kto raz przeczytał zapis nocnej rozmowy nastoletnich Mrakówien o zaletach i wadach kremacji, nigdy tego dialogu nie zapomni. Nie sposób! I chyba nieprzypadkowo rzecz dzieje się w Sigle – „sigła” to w gwarze cieszyńskiej podmokła łąka, nad którą zazwyczaj unosi się mgła. Sigła niby podobna do Granatowych Gór, a jednak całkiem inna. Bez wątpienia Wiele demonów to najbardziej tajemnicza powieść w dotychczasowym dorobku piszrza; pojawiające się w niej kilkakrotnie zdanie Demony naszą historię opowiadają należałoby potraktować niemal dosłownie.

Wedle autorskiej wykładni Drugi dziennik to „kalendarium zaniku” kreślone w „dni przedostatnie”. Wydobyłbym jednak ważniejszą deklarację: Nie ma najmniejszego powodu, by choroba nie przypominała dobrze opowiedzianej historii. Co Pilch chce nam przez to powiedzieć? Najpewniej to, iż choroba to temat kultury; nawet jakbyśmy się wspięli na szczyty empatii, nic tego nie zmieni.

Diarysta prawie nie opuszcza mieszkania przy ulicy Hożej i prawie nikogo nie widuje, ale tkwiąc w zawężonej, samotnej codzienności, ma prawo powiedzieć za Szekspirem, że zamknięty w łupinie orzecha pozostaje panem niezmierzonych przestrzeni. Intensywnie czyta i dialoguje z gigantami literatury, przywołuje zmarłych przyjaciół, rozmyśla o meandrach losu, przeznaczeniu i Panu Bogu. Notacje wypełniające Drugi dziennik są objętościowo skromne, zawsze po stokroć przemyślane, dlatego dostajemy prozę dziennikową w najlepszym wydaniu. Nie ma wątpliwości – Jerzy Pilch przywrócił diarystyce należytą jej rangę, przypomniał nam, że może, a nawet powinna być sztuką.

Wiele demonów i Drugi dziennik ukazały się w jednym – ubiegłym – roku w odstępie kilku miesięcy. Nie wyobrażam sobie, żeby można było wybrać jedną z tych dwu książek, a musiałoby się to odbyć kosztem drugiej. Obydwie są znakomite, obie pochodzą z fazy „dni przedostatnich”. Ale czy ktoś wie, co to „przedostatniość”? Jak długo trwa? Ja nie wiem i mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem.

Dariusz Nowacki

----

Źródło: Miesięcznik Odra

Miesięcznik Odra jest dostępny w Empikach, wybranych kioskach RUCHu oraz w Dolnośląskim Centrum Informacji Kulturalnej, gdzie Odrę można nabyć w promocyjnej cenie 8 zł, natomiast archiwalne numery miesięcznika cenie 5 zł.

https://www.traditionrolex.com/30