Wybitni Dolnoślązacy - plebiscyt Gazety Wyborczej

2014-04-19  10:01

Miliarder, organizator happeningów, a może muzyk lub szacowny poeta. Tym razem w naszym plebiscycie "Skarby Dolnego Śląska" wybieramy najwybitniejszego Dolnoślązaka. Poprzednio głosowaliście w trzech innych kategoriach: miejsca, architektura i przyroda.

Na zdjęciu: Tadeusz Różewicz

 

Leszek Czarnecki

Trzeci na liście najbogatszych Polaków z majątkiem szacowanym według miesięcznika 'Forbes' na blisko 3,1 mld zł. Jest większościowym udziałowcem sześciu spółek notowanych na Warszawskiej Giełdzie Papierów Wartościowych - Getin Holding, Getin Noble Bank, LC Corp, TU Europa, MW Trade i Open Finance. Jako jedyny Polak został uznany przez Financial Times za wschodzącą gwiazdę europejskiego biznesu, a Wall Street Journal przyznał mu nagrodę jednego z najlepszych menedżerów Europy Środkowej.

Jego pierwszą firmą było Przedsiębiorstwo Techniki Alpinistyczno-Nurkowej TAN SA, które wykonywało m.in. zlecenia na obiektach hydrotechnicznych Wrocławia. - Do dzisiaj z satysfakcją przechodzę ulicą Grodzką, patrząc na nabrzeże, w którego remoncie sam uczestniczyłem. Podobnie z satysfakcją patrzę na Śluzę Mieszczańską czy śluzę na Rędzinach, w pobliżu nowego mostu na Autostradowej Obwodnicy Wrocławia, i wiele innych takich obiektów, na których pracowaliśmy - mówił Czarnecki w rozmowie z 'Wyborczą'.

Na początku lat 90. Czarnecki zobaczył, jak szybko rozwijają się nieznane wcześniej w Polsce usługi finansowe, takie jak leasing: - Sami, pozyskując samochody dla firmy, z tego korzystaliśmy. Pomyślałem: my też spróbujemy.

W ten sposób został twórcą i głównym udziałowcem działającego od 1991 r. Europejskiego Funduszu Leasingowego. Była to pierwsza i największa firma leasingowa w Polsce. 10 lat później sprzedał ją francuskiemu bankowi Crédit Agricole za 900 mln zł i zajął się rozwijaniem innych biznesów.

Wspólnie z żoną biznesmen prowadzi Fundację Jolanty i Leszka Czarneckich, która - wyposażona w kapitał w wysokości 55 mln zł - pomaga dzieciom i młodzieży poszkodowanej w wyniku urazów i chorób, a także wspiera młodych ludzi, fundując im stypendia - ''Indeks Start2Star". To bezzwrotne wsparcie przyznawane uzdolnionym studentom z niezamożnych rodzin na cały okres studiów. Stypendyści mogą przeznaczyć pieniądze na wszelkie cele związane z edukacją i pokryciem kosztów studiów, w tym na wynajęcie mieszkania, materiały dydaktyczne, transport i wyżywienie.

Biznesmen sfinansował także działalność Fundacji St. Antony's College Oxford Noble powołanej do życia w październiku 2012 r. Stworzyła ona program Studiów o Współczesnej Polsce na Oxfordzie. Jak przekonuje fundacja, dziś o pozycji międzynarodowej kraju - sukcesie gospodarczym czy politycznym - decyduje w dużym stopniu jego wizerunek. Polska, choć pod względem PKB plasuje się wysoko, w rankingach rozpoznawalności wypada wciąż nieproporcjonalnie nisko. Polskie studia na Oksfordzie mają być odpowiedzią na to wyzwanie.

''To przyszła kuźnia 'ambasadorów współczesnej Polski' - miejsce, gdzie przyszli liderzy i decydenci z całego świata, specjaliści w dziedzinach ekonomii czy stosunków międzynarodowych, będą mogli zdobyć wiedzę na temat naszego kraju, a przede wszystkim - zbudować z nim relacje. Poznają Polskę jako dynamicznego lidera regionu, nie tylko od strony trudnej historii'' - czytamy na stronie fundacji.

M.in. za działalność charytatywną i promocję Polski oraz naszego miasta za granicą dwa lata temu Leszka Czarneckiego ogłosiliśmy Ambasadorem Wrocławia. To nagroda przyznawana przez kapitułę złożoną m.in. z władz miasta i województwa, rektorów wyższych uczelni, szefów dolnośląskich organizacji gospodarczych, redaktora naczelnego 'Gazety Wyborczej Wrocław' i poprzednich ambasadorów.

Czarnecki, jak sam podkreśla, jest wrocławianinem z urodzenia i z przekonania. - Niestety, od wielu lat jestem tutaj tylko gościem. Kilka lat temu wyjechałem z Polski, ale za każdym razem, kiedy jestem w kraju, staram się przyjeżdżać do Wrocławia. Jednak to, że wyjechałem, nie zmienia faktu: moje serce zostało we Wrocławiu - mówił Czarnecki w naszym Kwestionariuszu, w ramach którego odpytujemy znanych mieszkańców miasta o ich upodobania.

Przedsiębiorca jest absolwentem Politechniki Wrocławskiej i doktorem ekonomii Uniwersytetu Ekonomicznego we Wrocławiu. Ukończył także Harvard Business School. We Wrocławiu ma swoje mieszkanie w Sky Tower, najwyższym budynku mieszkalnym w Polsce, który sam tutaj postawił.

IWC Replica Watches

 

Waldemar 'Major' Fydrych

''Świdnicka dla krasnali, sorbovit dla wszystkich!'' - wykrzykiwały krasnoludki w Dniu Dziecka w 1988 r. przy przejściu Świdnickim. Rok wcześniej protestujący włożyli koszulki z literami i ustawili się w napis: ''PRECZ Z UPAŁAMI''. Tyle że ''U'', co jakiś czas zdarzało się znikać''.

Tak z komunizmem od 1986 r. walczyły krasnoludki Pomarańczowej Alternatywy. Wrocławski ruch happeningowy obnażał i ośmieszał absurdy PRL-owskiej rzeczywistości. Jego symbol, krasnale, mieszkańcy zobaczyli najpierw na murach, a potem na ulicach w czasie happeningów.

W wersji malowanej postacie w czapeczkach pojawiły się bowiem już w stanie wojennym. Pierwsze wysprejowali na Biskupinie w nocy z 30 na 31 sierpnia 1982 r. właśnie Waldemar Fydrych i jego przyjaciel Wiesiek Cupała.

Fydrych wkrótce stanął na czele Pomarańczowej Alternatywy jako samozwańczy dowódca twierdzy Wrocław w stopniu majora. Na naszych łamach w ubiegłym roku Magda Piekarska przypominała, jak opisywano go w latach 80. I tak np. pułkownik Antoni Kołaciński z 'Żołnierza Polskiego' widział w ''Majorze'' poważne zagrożenie dla obronności kraju. Poczuł się nawet zobowiązany, by wystąpić w obronie wrocławskich czytelników. Tym bardziej że jeden z nich, Leszek B., akurat napisał list do redakcji, zdziwiony, że władze tolerują wygłupy Fydrycha. Zapytywał też, dlaczego miasto nie chroni przechodniów przed ''agresywnością karzełków'' i kto jest za to wszystko odpowiedzialny.

Majora opisywała też ''Gazeta Robotnicza". Jej czytelnicy dowiedzieli się wtedy, że Fydrych ma 34 lata, jest anarchistą, skończył dwa fakultety (historię i historię sztuki na Uniwersytecie Wrocławskim) i mimo tych wysokich kwalifikacji ostatnio zajmował się remontowaniem studzienek oraz nie posiada stałego miejsca zamieszkania. Zainteresowania? Happeningi, medytacje, życie i eleganckie damy.

Pomarańczowa Alternatywa organizowała happeningi głównie na ul. Świdnickiej. Okazją były tradycyjne socjalistyczne święta, obchody rocznicy rewolucji październikowej czy Dzień Kobiet, ale także Dzień Tajniaka, Święto Krasnali i św. Mikołaja. Happeningami kierowali muzycy, plastycy i aktorzy. Np. w rocznicę rewolucji październikowej Pomarańczowa Alternatywa wyjechała na ulice Wrocławia papierowym krążownikiem ?Aurora?. Chętni mogli dołączyć się do wyrażania poparcia dla idei Lenina w asyście psów z czerwonymi kokardkami. Pomarańczowi zachęcali: ''Towarzyszu, ubierz się odświętnie. Załóż czerwone buty, czapkę, szalik. Pożycz od sąsiadki czerwoną torebkę, pomaluj na czerwono końce palców, kup czerwoną bagietkę z keczupem''.

Władza występy krasnoludków traktowała poważnie i walczyła z nimi, jak tylko mogła. Do tego stopnia, że po Dniu Świętego Mikołaja do policyjnych samochodów trafili nie tylko pomarańczowi, ale także zwykli mikołaje.

''Kiedy 8 marca 1988 r. na ul. Świdnickiej 'Major' przechadzał się, niosąc gigantyczną podpaskę, policjanci od razu go aresztowali, a potem doszło do kuriozalnego procesu. Przez salę przeszedł wtedy pochód kochanków i kochanek, a także nieślubnych córek. Kiedy zapadał wyrok uniewinniający, część sympatyków wstała, prezentując przyniesioną do sądu szubienicę, i zażądała wyższego wyroku'' - opisywaliśmy po latach w 'Wyborczej'.

W 1989 r. Major wystartował w wyborach do Senatu, ale zdobył ledwie 10 tys. głosów. Wyjechał więc do Paryża, gdzie pracował dorywczo, m.in. malując mieszkania. Rok później powrócił do Wrocławia, wydał 'Żywoty sławnych mężów pomarańczowych' i zapoczątkował efemeryczny Front Południowo-Zachodni, który zorganizował kilka happeningów przeciw władzom miasta. W 2002 r. i 2010 r. kandydował na fotel prezydenta Warszawy, ale i tam mu się nie powiodło.

W 2009 r. Fydrych dokonał aktu beatyfikacji Lecha Wałęsy i powołania go na kolejnego patrona Wrocławia. Z tej okazji przez miasto symbolicznie przemaszerowały krasnoludki.

- Wałęsa świetnie nadaje się na patrona Wrocławia, ponieważ to on potwierdził, że krasnale obaliły komunę - przekonywał ''Major". - Poza tym im więcej patronów będzie miał Wrocław, tym lepiej dla miasta. Patroni zapewniają dobrobyt, podobnie jak czapki krasnali, które symbolizują jedność z kosmosem. Dzięki takim patronom jak Lech Wałęsa Wrocław staje się stolicą świata, miastem ważniejszym niż Rzym!

Dziś o ''Majorze'' głośno głównie ze względu na jego proces z miastem, które zaprzecza, jakoby plaga krasnoludków, które zamieszkały na wrocławskich ulicach i przy atrakcjach turystycznych, miała coś wspólnego z krasnoludkami Pomarańczowej Alternatywy.

 

Julian Gozdowski

O takich ludziach mówi się człowiek orkiestra albo człowiek instytucja. Dla nich nie ma rzeczy niemożliwych, a co innych zniechęca, tych jakby dodatkowo mobilizuje. I taki właśnie jest Julian Gozdowski, który przez 36 lat był komandorem Biegu Piastów na Polanie Jakuszyckiej. Ale powiedzieć o nim tylko, że był komandorem, to jakby nic nie powiedzieć. On tę imprezę stworzył i latami bardzo ciężko pracował, by stała się tak popularna jak dzisiaj.

A zaczęło się skromnie. - Nawet bardzo prymitywnie! - opowiadał po latach Julian Gozdowski o pierwszym biegu zorganizowanym w 1976 r. - Na szczęście wspomogli nas leśnicy ze Szklarskiej Poręby, bo pozwolili na polanie rozpalić ogniska. Nad ogniskami ogrzewaliśmy narty i smary, a potem ręką albo korkiem rozprowadzaliśmy je na nartach. Wtedy biegacze wyróżniali się tym, że zazwyczaj mieli bardzo brudne dłonie. Narciarza biegowego rozpoznawało się też po tym, że miał ze sobą margarynę, bo ona ułatwiała zmywanie smaru. Poza tym leśnicy pozwolili nam też podciąć gałęzie drzew ? dzięki temu mieliśmy wieszaki na ubrania. Bo oczywiście ludzie rozbierali się na polanie.

Gozdowski, wówczas kierownik wydziału kultury fizycznej w Urzędzie Wojewódzkim w Jeleniej Górze, stawał na głowie, by do Jakuszyc sprowadzić Polską Kronikę Filmową, wiedząc, że tylko media mogą sprawić, że o imprezie zrobi się głośno. Chodził więc od drzwi do drzwi i całował dziesiątki klamek.

- Szybko uodporniłem się na wszystkie ''proszę przyjść jutro'' i ''proszę do nas napisać w tej sprawie'' - opowiadał. - Do dzisiaj wspominam moje boje z redaktorami ''Sygnałów Dnia'', których nękałem telefonami i pismami, ciągle słysząc: ''kiedy indziej''. Więc wielokrotnie dzwoniłem kiedy indziej i raz nawet usłyszałem w tle: ''to znowu ten...'' i tu padło niecenzuralne słowo. Ale ośli upór, jak widać, opłacił się.

W biegu wystartowało ponad 500 osób. - Większość była ''nagoniona". Nie, dziś nie wypada tak mówić... Powiedzmy, że zostali zachęceni w sposób zdecydowany - śmiał się po latach Gozdowski.

Byli to głównie członkowie klubów sportowych i uczniowie szkół, a także cała rodzina Gozdowskiego. Najwięcej było dzieci, a one już po kilkuset metrach kapitulowały, więc bieg ukończyło nieco ponad 250 osób.

Gozdowski wspominał później: - Przyjechała kronika filmowa i wrocławska telewizja, kazali sprowadzić wysięgnik z energetyki, żeby był rozmach i efekt. Jest wysięgnik, są kamery, a tu na starcie pojawia się niewiele ponad 500 osób, garstka, w większości dzieci. ?Co to za masa!", wrzeszczał redaktor z kroniki. - ''Ja mam szerokokątny obiektyw, a tu takie nic!" Franck Muller Replica

Ale Gozdowski nie zniechęcił się. Dwa lata później w biegu wystartowało już 7,5 tys. osób, a dziś to ogromne święto sportu, na które biegacze zjeżdżają do Jakuszyc z całego świata. Dzięki staraniom komandora i jego współpracowników Bieg Piastów stał się bowiem najpierw częścią Europejskiej Ligi Biegów Długodystansowych (Euroloppet), a później Worldloppet, federacji zrzeszającej 15 największych biegów na świecie.

Sława Biegu Piastów i dobre opinie o jego organizacji sprawiły, że Polana Jakuszycka gości też Puchar Świata w biegach narciarskich z czołówką zawodników tej dyscypliny.

- To wszystko przerosło marzenia, moje oczekiwania - przyznawał Gozdowski w ubiegłym roku w rozmowie z ''Wyborczą''. - Kiedyś biegło 500 uczestników z Polski. A dziś z 32 krajów świata przyjedzie prawie 1300 osób, w sumie pobiegnie z 6 tys. Nigdy nie spodziewałem się tego. Pamiętam, jak w drugim Biegu Piastów w 1977 roku wystartował pierwszy obcokrajowiec, to był Australijczyk. I wtedy, aby podnieść rangę zawodów, mówiliśmy, że organizujemy imprezę, która ma międzynarodowy charakter! 

Gozdowski znany był z tego, że jako komandor na trasie zawsze czekał na ostatniego biegacza. Uczestnicy biegu mają bowiem różną kondycję. Jedni - wytrenowani - stawiają się na mecie szybko, innym zajmuje to dobrych kilka godzin. Komandor przez wiele lat wspominał, jak w jednym z biegów zaginął Chińczyk z Singapuru. - Było całkowicie ciemno, więc szukałem go na skuterze, przyświecając sobie latarką. A on najpierw zjadł sobie obiad w schronisku Chatka Górzystów, a potem dostojnie podążał do mety - opowiadał Gozdowski.

Tych mniej i bardziej wysportowanych Gozdowski traktował jednakowo - zawsze powtarzając, że Bieg Piastów to impreza dla każdego i wszyscy mają się tu czuć dobrze. Także z tego powodu komandor biegu przywitał w Jakuszycach bukietem róż Norweżkę Bjoergen, największą rywalkę Justyny Kowalczyk, gdy po raz pierwszy w Jakuszycach zorganizowano Puchar Świata w biegach narciarskich. 

- Pamiętam, że Bjoergen bała się, że zostanie w Polsce źle przyjęta. One z Justyną zażarcie rywalizują, a to przeniosło się na naszych kibiców. Więc jak Bjoergen przyjechała do hotelu, to szybko tam się pojawiłem i wręczyłem jej wielki bukiet róż. Norweżka była lekko zaszokowana. Justyna dowiedziała się o tych kwiatach. Kiedy trenowała na Polanie Jakuszyckiej, nagle podbiegła do mnie i zapytała: ''Dał pan Bjoergen kwiaty? Tak - odpowiedziałem. - To dobrze, niech wie, jak w Polsce wita się gości. Później przeczytałem w jednym z wywiadów z Bjoergen, że tylko w Polsce dostała kwiaty przed zawodami, a nie po.

W tym roku Julian Gozdowski został ogłoszony przez redakcję ''Przeglądu Sportowego'' najlepszym animatorem sportu masowego (cztery lata wcześniej na tej samej Gali Mistrzów Sportu odebrał statuetkę za najlepszą imprezę masową roku dla Biegu Piastów). W 2011 r. prezydent Bronisław Komorowski odznaczył go Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski za wybitne zasługi na rzecz upowszechniania sportów masowych i popularyzowania narciarstwa biegowego w Polsce oraz za działalność społeczną i organizatorską (Gozdowski jest także twórcą Biegu Gwarków).

Dolnoślązakiem Gozdowski jest od 1946 r. Trafił tu z rodzicami z Czortkowa w województwie tarnopolskim. Mieszka w Jeleniej Górze, w dzielnicy Sobieszów.

 

Kard. Henryk Gulbinowicz

Kardynał zajrzał kiedyś do kościoła św. Macieja i natknął się na grupę sprzątających studentów. ''Dajcie szmatkę, pokażę wam, jak się czyści Matkę Boską' - zażądał. Na sucho, bez wody, delikatnie, bo to cenne dzieło sztuki'' - instruował, odkurzając obraz.

Takie anegdoty o kardynale można by opowiadać godzinami, bo to człowiek o dużym poczuciu humoru. Na powszechny szacunek zasłużył swoją otwartością na innych i wrażliwością na ludzką krzywdę. Jest zwolennikiem ekumenizmu (dzięki jego wstawiennictwu wrocławska gmina żydowska odzyskała Synagogę pod Białym Bocianem, która od dawna znajdowała się w prywatnych rękach i wydawało się, że jest to sprawa przegrana), zasłużył się też w czasach solidarnościowych.

To on w stanie wojennym przechowywał w rezydencji na Ostrowie pieniądze ''Solidarności", wypłacone z konta bankowego związku przed 13 grudnia 1981. Walizki z 80 milionami złotych postawił na korytarzu. ''Jak coś stoi na widoku, to znaczy, że nie ma tam nic cennego czy ważnego'' - wytłumaczył. Kiedy SB znalazła w siedzibie Zarządu Regionu ''Solidarności'' przy Mazowieckiej dokument kwitujący odebranie przez arcybiskupa 10 mln zł, zażądała zwrotu pieniędzy. Gulbinowicz zaprosił więc do siebie ukrywającego się Frasyniuka. ''Panie Władku, mają kwit i ciągle mnie szarpią. Chcą tych 10 milionów. Niech pan napisze takie oświadczenie, że to darowizna na dom świętego Alberta". ''Jaką datę mam wstawić?". ''Dzisiejszą". Kardynał poszedł z kwitem na komisariat:. ''Nie mogę pieniędzy oddać, bo to darowizna na cel charytatywny. O, tu jest podpis Frasyniuka". ''Przecież to przestępca!'' - zaperzyli się. ''Przestępca? Coś takiego! A tu jest napisane, że to przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ ''Solidarność".

Frasyniukowi kardynał powiedział także: ''Ja się na tym nie znam, ale radzą mi, że jak mam jakieś złotówki, to powinienem wymienić na dolary". I na całe szczęście wymienił, bo wartość złotówki malała z każdym dniem. Na początku lat 80. za milion złotych można było kupić dwa małe fiaty, a pod koniec dekady - butelkę zachodniego wina. Dzięki zamianie ''Solidarność'' miała pieniądze na podziemną działalność i pomoc represjonowanym. A gdy nadszedł koniec PRL, Józef Pinior zwrócił jeszcze do kasy związku 55 tys. dol.

''Bezpieka obserwowała Gulbinowicza od pierwszych lat jego pracy kapłańskiej, wiedząc, że nie chce się on podporządkować władzy. Z czasem wszystkie jego wypowiedzi, sądy i opinie skrupulatnie zapisywano i analizowano. W każdym raporcie dziennym o sytuacji w Kościele, sporządzanym przez lokalny Wydział IV SB, pojawia się nazwisko Gulbinowicz. Inwigilacją kardynała zajmowało się około 40 tajnych współpracowników, w żyrandolu jego gabinetu zamontowano podsłuch. W oknie mieszkania naprzeciwko rezydencji stale siedziała kobieta, która fotografowała i notowała, kto wchodzi i wychodzi od kardynała'' - opisywała na naszych łamach Beata Maciejewska.

W ogrodzie rezydencji można było czasem spotkać młodych mężczyzn, którzy przedostawali się do środka przez trzymetrowy mur. Czuli się jak u siebie. Jeden nawet poprosił kardynała, żeby wypuścił go przez bramę. Kiedy Henryk Gulbinowicz odmówił, usłyszał: ''Ksiądz niedobry człowiek. Zakonnica mnie zawsze wypuszczała!".

Kardynałowi, który w tym roku obchodzi 91. urodziny, do tej pory przyznano pięć doktoratów honoris causa, 11 obywatelstw honorowych miast i gmin oraz honorowe obywatelstwo Dolnego Śląska. Jest też kawalerem Orderu Uśmiechu i laureatem Dziecięcej Nagrody Serca. Odznaczono go Orderem Orła Białego, Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski i Złotym Medalem ''Zasłużony Kulturze - Gloria Artis''.

Ceremonie wręczenia nagród kardynałowi nigdy nie są nudną celebrą, bo jest świetnym oratorem i nie lubi nudzić długimi przemowami. Nawet innemu kardynałowi potrafi przerwać przemowę, jeśli uważa, że słuchacze nie wytrzymują. Kiedy jako ósmy (m.in. po przewodniczącym Bundestagu, marszałku Sejmu i biskupach ewangelickich) przemawiał podczas odsłonięcia pomnika Dietricha Bonhoeffera, zapewnił zmęczonych słuchaczy: ''Mam dla wszystkich dobrą wiadomość. To już ostatnie przemówienie''.

Ale jako szef kardynał słynął z surowości i dużych wymagań. Żądał konkretów, nie lubił sprzeciwu. Raz w tygodniu przyjmował interesantów i wtedy pod jego drzwiami kłębił się tłum wystraszonych księży. Nasza dziennikarka Beata Maciejewska przeprowadzała kiedyś z kardynałem wywiad, który trwał ponad godzinę. Kiedy wyszła z gabinetu, ujrzała bladą twarz jednego z dziekanów i usłyszała: ''Myśmy już w pani intencji różaniec zmówili".

W 2003 r. kardynał przeszedł na emeryturę. Zapowiadał, że od tej pory będzie poświęcał się głównie modlitwie, ale wciąż pracuje. Bierzmuje, przewodniczy mszom odpustowym, opiekuje się parafialnymi grupami modlitewnymi, jeździ po całej Polsce, reprezentując archidiecezję wrocławską.

 

Marek Krajewski

Na kartach powieści Krajewskiego odżył przedwojenny Breslau, a czytelnicy pokochali głównego bohatera jego książek Eberharda Mocka, który - co trzeba przyznać - nie jest postacią łatwą. Z jednej strony to smakosz i koneser dobrych trunków, z zamiłowaniem do eleganckich garniturów, studiował filologię klasyczną i interesował się kulturą starożytnego Rzymu i filozofią. Z drugiej strony to jednocześnie dziwkarz i pijak, a gdy trzeba, potrafi stłuc kobietę, a nawet zamordować przestępcę gołymi rękami. Kibicujemy mu jednak, bo zawsze walczy o sprawiedliwość.

Kiedy ukazała się ''Śmierć w Breslau", która zapoczątkowała serię, czytelnikom najtrudniej było uwierzyć, że jej autorem był pracownik Uniwersytetu Wrocławskiego, w dodatku filolog klasyczny, na co dzień zajmujący się łacińską wersyfikacją i fonetyką (obronił doktorat na temat ''Prozodia greckich zapożyczeń u Plauta").

- Praca filologa klasycznego polega na żmudnym wertowaniu rękopisów, porównywaniu kolejnych wersji tego samego tekstu w poszukiwaniu tej, która dwa tysiące lat temu wyszła spod pióra autora oryginału - tłumaczył pisarz. - W pewnym sensie bardzo to przypomina pracę detektywa.

Powieści Krajewskiego szybko stały się ogromnie popularne. W promocję ''Festung Breslau'' zaangażował się nawet wrocławski magistrat, widząc w tym szansę na rozreklamowanie miasta Mockiem, podobnie jak np. Londyn kojarzy się z Sherlockiem Holmesem, a jego śladami podążają turyści.

Na każde spotkanie autorskie z pisarzem od lat przychodzą tłumy ludzi. Czytelnicy nie mają nawet za złe Krajewskiemu, że porzucił Mocka na rzecz lwowskiego komisarza Edwarda Popielskiego i równie chętnie zaczytują się w ''Głowie Minotaura'', ''Eryniach'', ''Liczbie Charona'', ''Rzekach Hadesu'' czy ''W otchłani mroku''. Teraz czekają na najnowszą powieść - ''Władca liczb''.

W 2005 r. Marek Krajewski za cykl powieści o Mocku zdobył Paszport 'Polityki'. Andrzej Rostocki, członek jury, uzasadniał: ''Za świetne połączenie thrillera z powieścią psychologiczną, za stworzenie postaci głównego bohatera Eberharda Mocka i za sportretowanie bohatera nie mniej ważnego - Wrocławia'', a Marta Sawicka dodawała: ''Za godny podziwu warsztat pracy, który pozwolił wskrzesić międzywojenny Wrocław, oraz udowodnienie, że krwiste mięso popularnej literatury nie musi być pozbawione erudycyjnych przypraw''.

Krajewski dostał także Nagrodę Księgarzy ''Witryna'' za najlepszą książkę 2005 r. oraz Nagrodę Wielkiego Kalibru dla najlepszej powieści kryminalnej 2003 r. Pisarz w 2008 r. został również Ambasadorem Wrocławia.

 

Lech Janerka

W latach 80. Janerka założył zespół, w którym pisał muzykę i teksty, śpiewał i grał na basie. Zespół ten nazywał się Klaus Mitffoch i szybko stał się jedną z najbardziej znanych grup polskiego rocka. Postpunkowe brzmienia, mroczne i surrealistyczne teksty, ich egzystencjalny charakter i polityczna wymowa spowodowały, że formację okrzyknięto ikoną polskiej alternatywy. Kiedy w 1984 roku ze składu odeszli Janerka i Krzysztof Pociecha, zespół zakończył działalność. Rok później ukazał się ich nagrany wcześniej album zatytułowany po prostu ''Klaus Mitffoch", na którym znalazły się m.in. przeboje ''Śpij aniele mój", ''Muł pancerny'' i ''Strzeż się tych miejsc''.

Po odejściu z Klaus Mitffoch Janerka zaczął karierę solową i wydał ''Historię podwodną''. Piosenki z tego albumu podbijały polskie listy przebojów. Kolejne płyty takiej popularności już nie zdobyły, ale fanom przypadły do gustu. Dostały także Fryderyki i Superjedynkę. W całym kraju nie ma chyba osoby, która nie znałaby słynnego refrenu: ''Flaga na maszt / Irak jest nasz / A rower jest wielce OK / Rower to jest świat''.

- Serio to ja o muzyce myślę od pięciu lat - przyznał jednak w rozmowie z ''Wyborczą'' Janerka. - Konkretniej, od nagrania piątej płyty. Wtedy dotarło do mnie, że coś w tym musi być, skoro ludzie chcą mi oddawać swoje pieniądze i przychodzą na koncerty, kupują płyty. Pomyślałem, że czas się przyłożyć. Zacząłem śpiewać na próbach, interesować się intonacją itp. Pierwsza płyta to była jedna wielka hucpa, nikt serio tego nie traktował. Druga ukazała się z rozpędu. Trzecia i czwarta też. Przy piątej dopiero zaczęła się praca. Ja sam wolałbym ciągle dobrze się bawić, ale niestety, zabrakło inwencji albo talentu. Albo jednego i drugiego. Bo muzyka rockowa to obszar dla tych, którzy są błyskotliwi, utalentowani, specjalnie się nie przejmują tym, co robią, a jakimś cudem im wychodzi.

''Janerka jest dla mnie gwiazdą, mimo że kompletnie nie ma parcia na szkło. Nie znajdziecie go na okładkach kolorowych pism - pisała w jednym ze swoich felietonów nasza dziennikarka Magda Piekarska. - Stanowczo za nudny jak na ulubieńca plotkarskich mediów - całe dekady z tą samą żoną, w tym samym blokowym mieszkanku. Nikt go nie przyłapie na pokazie mody, nie zatańczy z gwiazdami, nie zagra w reklamie. Jedyny luksus, na jaki sobie pozwolił, to mini morris, którym zaczął kilka lat temu jeździć. Marka zresztą nieprzypadkowa - tym samochodem jeździli też Beatlesi, których Janerka uwielbia. Ale to właśnie sprawia, że na koncertach i w rozmowach brzmi wiarygodnie jak mało kto. Tu nie ma żadnej ściemy, żadnego rozdźwięku między sztuką a życiem. I choć kilka lat temu przyznał, że chętnie kupiłby zamek Chojnik i tam się przeprowadził, a ja mogę zadeklarować swoją przyszłą wygraną w totolotka na ten cel, to wcale nie jestem przekonana, że miałby ochotę na takie luksusy''.

 

Prof. Jan Miodek

- Proszę spojrzeć w mój kalendarz: od niedzieli do niedzieli nie mam ani dnia wolnego - mówił ostatnio ''Wyborczej'' prof. Jan Miodek. - Czasami przygnębia mnie - albo jak to się dziś mówi, dołuje - że ciągle muszę o języku opowiadać, ale kiedy dojadę do Rzeszowa albo do Gdańska, wejdę na mównicę czy scenę, to odczuwam samą radość.

Jan Miodek jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych i cenionych językoznawców w naszym kraju, a także jednym z najbardziej znanych wrocławian. Pokolenia Polaków uczyły się poprawnego używania rodzimego języka, oglądając profesora na ekranach swoich telewizorów. Przez 20 lat (od 1987 do 2007 r.) w programie ?Ojczyzna polszczyzna? wrocławski filolog cierpliwie i ze swadą tłumaczył językowe zawiłości dzwoniącym do studia telewizyjnego.

Talent do występów przed kamerą zauważył w poloniście reżyser telewizyjny Tomasz Stecewicz, który zaprosił Miodka na świdnickie ''Święto słowa'', by tam przyjrzeć się jego prelekcji. ''Pan jest zwierzęciem medialnym, na kogoś takiego czekam od kilku lat. Zrobię z panem program!'' - usłyszał po kilku dniach doktor Jan Miodek.

Żywiołowość filologa, jego zapał w opowiadaniu o polskim języku i teatralna gestykulacja bardzo spodobały się telewidzom. Nawet dzisiaj prof. Miodek cieszy się ogromną popularnością, a jej dowodem jest choćby to, że bywa bohaterem internetowych memów, które z sympatią, ale i nieco ironicznie, pokazują postać profesora. Przykład? - Kto jest osom? Prof. Miodek odpowiada: - Tyś jest osom! Jak również: fantastyczny, fenomenalny, kapitalny, niepospolity, niesamowity, niezwykły, obłędny, olśniewający, oszałamiający, rewelacyjny, świetny, wspaniały, wyjątkowy, wyśmienity, zdumiewający i znakomity''.

Profesor, gdziekolwiek się nie pojawi, jest proszony o językową pierwszą pomoc, a obcy ludzie kłaniają mu się na ulicy i życzą miłego dnia. Nawet w Nowym Jorku w restauracji zdarzyło mu się usłyszeć, jak siedząca obok dziewczyna z Polski chwaliła się przez telefon: ''Mamusiu, a wiesz, że przy sąsiednim stoliku je obiad prof. Miodek?''.

Na jego popularnonaukowe prelekcje przychodzą zawsze tłumy ludzi z setkami pytań. W komplecie stawiają się także studenci profesora na jego wykłady na Uniwersytecie Wrocławskim. Żartobliwie nazywają go nawet ''zakręcaczem żarówek'' - ze względu na jego charakterystyczny gest (dobrze znany także telewidzom), który wykonuje, gdy zaangażowany opowiada o jakiejś językowej kwestii.

- Ten gest jest tak wyrazisty, że mój młodszy wnuczek, który nie ma jeszcze dwóch lat, wita mnie, unosząc w górę rękę i przekręcając w nadgarstku swoją maleńką dłonią. Jurek Bralczyk zapytał mnie, czy ja te żarówki zakręcam, czy odkręcam. Sam nie wiem - mówił ''Wyborczej'' prof. Miodek.

Profesor cieszy się jednak uznaniem i sympatią przede wszystkim ze względu na swoją wiedzę i umiejętność dzielenia się nią. W 2009 r. powrócił na antenę z programem ''Słownik polsko@polski'', w którym opowiada m.in. o języku internetu i współczesnych mediów, a także pokazuje, jak zmienia się nasz język. Gdy w ubiegłym roku pojawiły się informacje o wstrzymaniu produkcji tego programu (ze względu na zbyt niską dotację z Ministerstwa Spraw Zagranicznych dla TVP Polonia), w sieci zawrzało. Internauci protestowali (''prezes TVP chce, żebym mówił poszłem''), podkreślali, że dla Polaków rozsianych po całym świecie program prof. Miodka to wspaniała szkoła języka polskiego, i podpisywali się pod apelem do resortu, by zmienił decyzję i zwiększył kwotę dofinansowania produkcji ''Słownika''. Apel w krótkim czasie poparło prawie 4 tysiące osób, a ministerstwo wycofało się ze swojej decyzji.

Profesor to także wieloletni felietonista. Jego cotygodniową rubrykę językową ''Rzecz o języku'' Dolnoślązacy czytają od 1968 r. - najpierw na łamach ''Słowa Polskiego'', później w ''Polska. The Times''. Do tej pory napisał około 2300 felietonów. Jest także autorem wielu popularyzatorskich książek o języku polskim, jak choćby ''Rozmyślajcie nad mową!'' czy ''Słownik polsko@polski z Miodkiem''.

Prof. Miodek jest znany z tego, że daleko mu do puryzmu językowego i nie krzywi się, gdy słyszy kolokwializmy czy neologizmy. Na jednym z wykładów opowiadał nawet, że w związku z tym krąży o nim dowcip: Dwie blondynki zastanawiają się, która forma jest poprawna ''Iran'' czy ''Irak''. Jedna mówi do drugiej: ''Może zapytamy profesora Miodka?''. Na co druga: ''Nie ma sensu. On i tak powie, że obie są poprawne''.

- Przy całej niechęci do straszliwego zwulgarnienia języka, do braku wyczucia, w jakiej sytuacji można pozwolić sobie na normę użytkową, a w jakiej powinniśmy pilnować językowej poprawności, jestem demokratą - tłumaczył w rozmowie z ''Wyborczą'' profesor. - I postuluję prawo do istnienia obu tych form. Tej, w której nie ma miejsca na wtranżalanie, i tej, w obrębie której mogę se powiedzieć, że trza już iść. Ich współistnienia wymaga nasza energia psychiczna. Zwariowalibyśmy, operując tylko i wyłącznie na wysokim C.

Profesora uhonorowano wieloma nagrodami - m.in. prezydenta RP, Ministra Edukacji Narodowej, im. Wojciecha Korfantego, Hugona Steinhausa, Towarzystwa Przyjaciół Śląska w Warszawie czy rektora Uniwersytetu Wrocławskiego. Jako postać znaną z małego ekranu nagradzano go także statuetkami Wiktora oraz Superwiktora za całokształt twórczości, a gdy 14 lat temu tygodnik ''Polityka'' organizował plebiscyt na najwybitniejsze postacie telewizji XX w., prof. Miodek znalazł się na czwartym miejscu, ustępując jedynie Wojciechowi Mannowi, duetowi Jeremi Przybora i Jerzy Wasowski oraz Bogusławowi Wołoszańskiemu. W tym tygodniu komisja nominacji złożona z wrocławskich radnych miejskich zdecydowała o przyznaniu profesorowi tytułu Honorowego Obywatela Miasta.

Prof. Miodek wrocławianinem jest od 1963 r., gdy zaczął studia na polonistyce na Uniwersytecie Wrocławskim (pochodzi z Tarnowskich Gór, gdzie urodził się w 1946 r.). Tam też obronił pracę magisterską, doktorat i habilitację oraz uzyskał tytuł profesora. Od 1989 r. kieruje Instytutem Filologii Polskiej UWr.

 

Kinga Preis

Jest rekordzistką - jako jedyna aktorka czterokrotnie zdobyła statuetkę Złotego Orła, nagrodę nazywaną polskim Oscarem. Polska Akademia Filmowa doceniła jej role w filmach ''Cisza'', ''Wtorek'', ''Komornik'' i ''W ciemności''. Za ''Ciszę'' w 2001 roku zdobyła zresztą nagrody wszystkich najważniejszych polskich festiwali filmowych - Złotą Kaczkę, Złote Lwy i wspomnianego Orła.

Jerzy Skolimowski, który pracował z Kingą Preis na planie ''Czterech nocy z Anną'', podkreśla, że jego zdaniem wrocławianka jest najwybitniejszą aktorką swojego pokolenia. - Praca z nią jest przyjemnością - mówił reżyser. - Czuje kamerę i używa dyskretnych środków wyrazu, u niej nie ma nic przerysowanego.

Na wszystkie sukcesy wrocławianka ciężko zapracowała. Po liceum trzykrotnie zdawała do szkoły aktorskiej w Krakowie. W 1989 r. przyjęto ją do PWST we Wrocławiu. Za debiut w ''Kasi z Heilbronnu'' zdobyła Nagrodę Młodych z okazji Międzynarodowego Dnia Teatru w 1995 r. Kończąc studia w 1996 r., po raz pierwszy wystąpiła w filmie w jednej z ''Opowieści weekendowych'' Krzysztofa Zanussiego. Potem były kolejne role i kolejne nagrody. m.in. Instytutu Sztuki Filmowej im. Zbyszka Cybulskiego dla ''młodych aktorów wyróżniających się wybitną indywidualnością''.

Kinga Preis jest także laureatką Przeglądu Piosenki Aktorskiej. Niewielu jest śpiewających aktorów dramatycznych, a wrocławianka potrafi połączyć oba gatunki, czego dowodem były jej ''Ballady morderców'' złożone z piosenek Nicka Cave'a.

Przez 17 lat była związana z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Zagrała m.in. Klarę w ''Przypadku Klary'', w sztukach Jana Klaty ''Sprawa Dantona'' oraz ''Utwór o Matce i Ojczyźnie''. W rozmowie opublikowanej w portalu teatru podkreślała: ''Czerpię z moich partnerów i szukam w nich inspiracji. Ciekawię się ludźmi. Dla mnie w aktorstwie ważna jest umiejętność współodczuwania, empatii. Wolę spotkać się z kimś, kto jest świetnym człowiekiem, ale słabszym aktorem niż na odwrót. Jeżeli mam naprzeciwko siebie Człowieka, wiem, że to przekłada się również na jego aktorstwo. W tym zawodzie szybko obnaża się to, że ktoś jest nieszczery, dba tylko o siebie albo jest pusty jak bęben''.

Od czterech lat aktorka jest ambasadorem Fundacji ''Wrocławskie Hospicjum dla Dzieci'' we Wrocławiu, zachęcając do finansowego wsparcia dzieci przewlekle i nieuleczalnie chorych.

 

Zobacz wywiad z Kingą Preis.

 

Tadeusz Różewicz

''Nie mogę sobie nawet wyobrazić, jak wyglądałaby powojenna poezja polska bez wierszy Tadeusza Różewicza. Wszyscy mu coś zawdzięczamy, choć nie każdy z nas potrafi się do tego przyznać'' - napisała o Różewiczu Wisława Szymborska.

Jeden z najwybitniejszych współczesnych poetów, a także prozaik, dramaturg i eseista w tym roku będzie obchodził swoje 93. urodziny. ''Przez lata fragmenty jego dramatów i wierszy zabrnęły pod strzechy, stając się elementem codziennego języka ludzi nieświadomych, kto jest prawdziwym autorem słów, których używają - pisał kilka lat temu na naszych łamach Mariusz Urbanek. - Wersy ''ocalałem / prowadzony na rzeź'' z opublikowanego tuż po wojnie poematu ''Ocalony'' jak żadne inne oddały świadomość wojennego pokolenia. Tytuł ''Nasza mała stabilizacja'' skutecznie zastąpił długie wywody opisujące marazm czasów gomułkowskich. Weszły też do języka inne tytuły Różewiczowskich dramatów: ''Stara kobieta wysiaduje", ''Białe małżeństwo'' czy ''Kartoteka".

Różewicza przez lata wymieniano jako kandydata do Literackiej Nagrody Nobla. Już w drugiej połowie lat 70. łączny nakład jego książek wydanych w kraju przekroczył milion egzemplarzy. Za granicą natomiast do tej pory ukazało się około 60 wyborów jego liryki w przekładach na wszystkie ważniejsze języki świata.

Różewicz urodził się w Radomsku. Gdy wybuchła wojna, miał 18 lat. Wstąpił do Armii Krajowej, w której szeregach walczył pod pseudonimem ''Satyr". Po wojnie zdał maturę i zaczął studia na Wydziale Historii Sztuki Uniwersytetu Jagiellońskiego. W 1947 r. opublikował tom ''Niepokój", który uważany jest za jego poetycki debiut.

''Różewicz zaczyna wtedy budować własną katedrę. Szuka języka poetyckiego, który wytrzymałby ciśnienie nicości - pisał Tadeusz Sobolewski w ''Wyborczej'' w 90. urodziny poety. - Stwarza poezję poza poezją, poza tradycyjnym pięknem, opartą na realności podanej tak, żeby uderzała, zastępując ''poćwiartowane ideały", ideologie i doktryny. To, co niektórzy brali za nihilizm, było krzykiem protestu. W jego poezji jest zarówno zwątpienie w człowieka, jak i swego rodzaju modlitwa do człowieka''.

Twórczość Różewicza nazywano ''poezją ściśniętego gardła". W grudniu 1990 r. na wykładzie na University of Warwick poeta mówił: ''Pokolenie żołnierzy i partyzantów II wojny światowej wymiera, odchodzi oszukane i rozczarowane. Jestem poetą - tak się o mnie mówi, tak się o mnie pisze. Ale jestem przede wszystkim poetą swojej generacji. Generacji oszukanej przez rządy, przez ideologie i wiary, i przez samą siebie".

Gdy w Polsce oficjalnie wprowadzono poetykę socrealizmu, Różewicz wycofał się z życia publicznego. Latem 1949 r. zamieszkał w Gliwicach, gdzie wydawał kolejne tomy wierszy i tworzył dramaty, m.in. ''Kartotekę''.

Jednym z najczęściej przywoływanych cytatów z wierszy Różewicza są słowa z ''Ocalonego'' (z tomiku ''Niepokój'' wydanego w 1947 r.). ''Szukam nauczyciela i mistrza / niech przywróci mi wzrok słuch i mowę / niech jeszcze raz nazwie rzeczy i pojęcia / niech oddzieli światło od ciemności". Po budapeszteńskim przedstawieniu ''Rajskiego jabłuszka'' węgierski student napisał: ''Dla Różewicza młodzi gotowi są wyciągnąć ręce z kieszeni". ''Młodzi na całym świecie znaleźli w poecie z Polski nauczyciela i mistrza, który oddziela światło od ciemności, w języku, który rozumieją i akceptują'' - pisał Mariusz Urbanek.

W 1968 r. Różewicz przeniósł się do Wrocławia. Tu napisał m.in. tomik ''Matka odchodzi'' i dramaty ''Stara kobieta wysiaduje'', ''Białe małżeństwo'' czy ''Śmierć w starych dekoracjach''.

Przez kilkadziesiąt lat telefon w jego wrocławskim mieszkaniu nie był zastrzeżony. Każdego roku więc przed maturami Różewicz odbierał mnóstwo telefonów od uczniów, a nawet nauczycielek, z pytaniem, co poeta chciał powiedzieć w którymś z dramatów albo z prośbą o interpretację wiersza. Tak powstał poemat ''Sława", opublikowany kilka lat temu w ''Odrze'': ''czy to pan Różewicz / ten sam co parę wierszów napisał? / tak to ja / bo ja chcę pana Różewicza spytać / co jest podmiotem / we wierszu plemnik w spodniach''.

Różewicz jest doktorem honoris causa ośmiu polskich uczelni, a także laureatem wielu nagród i wyróżnień - m.in. Złotego Medalu ''Zasłużony Kulturze Gloria - Artis'', Nagrody Literackiej im. Władysława Reymonta, Nike (za tomik wierszy ''Matka odchodzi''), Złotego Berła i ''Kreatora kultury 2010''. Ta ostatnia to nagroda specjalna tygodnika ''Polityka''przyznana twórcy ''za wierność poezji i sobie. Za świadectwo dane kilku kolejnym epokom oraz pytania, które włączyły polską literaturę i teatr w europejską debatę o najważniejszych doświadczeniach współczesnego człowieka''. W 1996 r. odznaczono go także Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Poeta nie lubi udzielać wywiadów, nie przepada w ogóle za mediami. Unika rozgłosu. Rzadko zgadza się na spotkania autorskie.

 

Olga Tokarczuk

Debiutowała pod koniec lat 80. zbiorem wierszy ''Miasto w lustrach", ale to powieści i opowiadania przyniosły jej największe uznanie i rozgłos. Przełomowy okazał się ''Prawiek i inne czasy'' (1996). Tokarczuk podbiła tą powieścią czytelników, krytyków i rynek. Książka miała cztery wydania w różnych oficynach i ponad 80 tys. egzemplarzy łącznego nakładu. Zdobyła Paszport ''Polityki", Nagrodę Fundacji im. Kościelskich i nagrodę Złotego Pióra przyznawaną przez czytelników w plebiscycie towarzyszącym Nike. Została też przetłumaczona na 12 języków (m.in.: włoski, niemiecki, hiszpański, francuski i chiński).

Także ''Podróż ludzi księgi", ''E.E", ''Dom dzienny. Dom nocny", ''Gra na wielu bębenkach'' czy ''Prowadź swój pług przez kości umarłych'' były nagradzane i nominowane do wielu prestiżowych nagród. Za ''Biegunów'', powieść o naszej odwiecznej potrzebie podróżowania, Tokarczuk dostała Nike. Cztery lata temu została też odznaczona Srebrnym Medalem ''Zasłużony Kulturze - Gloria Artis".

Sama pisarka jest niczym bohaterka ''Biegunów'' - trudno ją zastać w jej domu w Krajanowie koło Nowej Rudy, bo tak często podróżuje po całym świecie. Jeździ też na spotkania z czytelnikami i wydawcami, prowadzi zajęcia, angażuje się społecznie.

Często przypomina się, że Tokarczuk jest z wykształcenia psychologiem i fascynują ją teorie szwajcarskiego psychiatry Gustava Carla Junga, a ich echa słychać w jej twórczości. Pisarka nie ukrywa też swoich feministycznych poglądów, co odzwierciedla się w jej książkach. O stereotypach i nierównym traktowaniu kobiet mówi bardzo często. W wywiadzie dla ''Wysokich Obcasów'' podkreślała m.in., że nasza kultura słabo zorganizowała miejsce dla kobiet po pięćdziesiątce. ''Znikają z pracy na wczesne emerytury, zajmują się w domu wnukami. Dość gwałtownie, gdy przestają być 'atrakcyjne', wypadają poza rynek. Ich partnerzy często biorą sobie młodsze żony (zawsze mnie interesowało, co się dzieje z pierwszymi żonami znanych mężczyzn). Mężczyźni nie muszą się starać, bo starzenie w dużo mniejszym stopniu zagraża ich pozycji. W Sejmie, radach nadzorczych kobiet jest zdecydowanie mniej. Niewiele jest starszych spikerek, dyskutantek w programach. Co się takiego dzieje, że kobiety są wycinane, że ich doświadczenie nie procentuje tak jak mężczyznom?'' - zastanawiała się.

Tokarczuk jest bystrą obserwatorką codzienności. Na kartach swoich powieści w inteligentny sposób i z właściwą sobie wrażliwością pisze o trudach i urokach życia. Czytelnicy kochają ją za umiejętność opowiadania ciekawych historii, coraz rzadszą we współczesnej literaturze. Sama autorka przyznaje: ''Pisanie powieści jest dla mnie przeniesionym w dojrzałość opowiadaniem sobie samemu bajek''.

''Połączyła w swoim pisarstwie rzeczy dotąd - wydawało się - raczej rozbieżne: pisze prosto, ale łączy prostotę z mądrością; nie tworzy powieści trywialnych, pisze o rzeczach niezwykłych, ale cudowność osadza w codzienności - pisaliśmy na łamach ''Wyborczej'' przed kilkoma laty. - Olga Tokarczuk odrodziła wiarę w to, że literatura może być zrozumiała, a zarazem głęboka; prosta, ale życiowo ważna; doniosła, ale nie ciężka. To dlatego jest kochana przez feministki i przez patriarchalistów, drukowana w niszowych pismach młodoliterackich i gazetach o najwyższym nakładzie, nagradzana przez gremia o wysmakowanych gustach i przez czytelników w plebiscytach. Jest fenomenem społecznego porozumienia: mówi do nas wszystkich, ale każdy ma wrażenie, jakby mówiła do niego''.

Lucyna Róg

 

Materiał jest częścią cyklu: "Tożsamość Dolnoślązaka - Unia Wielu Kultur" Gazety Wyborczej Wrocław, ukazującego się w Magazynie z Dolnego Śląska.

Materiał publikowany jest w ramach porozumienia zawartego pomiędzy Dolnośląską Kulturą i Sztuką i Gazetą Wyborczą we Wrocławiu.

----
Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław
Fot. Tadeusz Różewicz /Agencja Gazeta

 

https://www.traditionrolex.com/30