Dawne życie poszło w dal. Z Kresów na Ziemie Zachodnie

2014-03-10  12:00

Wysiedlenie Niemców po II wojnie światowej i zamieszkanie w ich domach Polaków historycy porównują dziś do transfuzji krwi. Nie była to jednak operacja łatwa, a dopiero wnukowie przesiedlonych poczuli, że są u siebie.

- To dziwne uczucie wejść do czyjegoś domu, gdzie czuć jeszcze zapach jego mieszkańców. Niemcy wieszali wysoko w konarach drzew swoje rowery. W krzakach ukrywali motory, swój dobytek. Myśleli tak jak my, że to takie chwilowe zawieszenie. Że niedługo wrócimy, skąd przyszliśmy, a oni zostaną na swoim. Wszystko było czyjeś, dziwne, nie-nasze, choć po tylu wojennych nocach pozwalało poczuć namiastkę domu - wspomina w książce Mirosława Maciorowskiego "Sami swoi i obcy" Stanisława Sękowska, która po wojnie przyjechała do Pilchowic. Jej rodzina pochodziła z Lubelszczyzny. Stamtąd jej dwaj bracia trafili na roboty przymusowe, a ojciec co obozu. Uciekł, ale trzy kilometry od domu zamordowała go banda UPA. Razem z matką i rodzeństwem Stanisława ukrywała się przed Ukraińcami, aż w końcu udało im się uciec w Rzeszowskie. Zaciągnęła się do wojska, a po wojnie przyjechała na Dolny Śląsk, gdzie wkrótce ściągnęła swoją rodzinę.

Maria Sabadach w 1946 r. trafiła do Głuszycy pod Wałbrzychem z Rosochacza (dziś to część miasta Koziegłowy na Górnym Śląsku). Po wsi chodził człowiek z bębnem i zachęcał Polaków do zapisów na wyjazd. "Co kto będzie chciał, to będzie miał" - przekonywał. - Było pole, było zboże, bo Niemców wywieźli, a my zostali tu na gospodarce i każdy sobie radził, jak mógł. Życie zmieniło się na lepsze - wspominała po latach Maria.

Ale nie wszystkich ta zmiana cieszyła. Maria K., która po wojnie zamieszkała we Wrocławiu, wspominała: - Nasze gospodarstwo było większe, lepsze od tego, które zostawiliśmy w Tarnopolskiem. Ale mimo tego wszyscy chcieliśmy wrócić. Moja mama też. Bo nie wiedzieliśmy, czy nie przyjdą Niemcy. Czy nas nie wyrzucą, nie pomordują.
replica watches

Dla jednych dramat, dla innych nowy początek

- Stosunek do rzeczywistości, w jakiej znaleźli się nowi mieszkańcy Dolnego Śląska, zależał od okoliczności, w jakich tu trafili i ich motywacji - tłumaczy Elżbieta Berendt, kierownik Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu. - Dlatego opowiadając gościom muzeum o pierwszych powojennych latach, zawsze stajemy przed mapą i długo mówimy o tym, skąd przyjechali tutaj ludzie i z jakich powodów.

Dla jednych przyjazd na Dolny Śląsk był życiową tragedią. Zmuszeni do tego, by wsiąść do pociągów towarowych jadących na zachód, za sobą zostawiali nie tylko to, co do tej pory znali, ale przede wszystkim ojcowiznę, groby bliskich, a często i większość dobytku. Nigdy nie pogodzili się z opuszczeniem rodzinnych stron, a to, co pochodziło stamtąd, było dla nich w sposób oczywisty lepsze, "bo nasze". Dla tych ludzi świat wystąpił z kolein i już nigdy miał nie wrócić na swoje miejsce. Byli to głównie przesiedleńcy z ziem utraconych przez Polskę, z województw stanisławowskiego, lwowskiego, tarnopolskiego, poleskiego i wołyńskiego, a także w mniejszym stopniu z Wileńszczyzny i Nowogródczyzny. Nigdy nie poczuli tutaj, że są u siebie.

Dla innych osiedlenie się na Ziemiach Odzyskanych było szansą na nowy, lepszy początek. Przyjeżdżali tu po latach głodu i biedy w przeludnionych wsiach Polski centralnej i południowej - z Krakowskiego, Rzeszowskiego, Kieleckiego, Warszawskiego, Łódzkiego i Lubelskiego. Dolny Śląsk, mimo wojennych zniszczeń, oznaczał dla nich większe i ładniejsze domostwo, pracę i nowe szanse.

Lepszy znany wróg niż obcy

Przyjeżdżając na ziemie, na których wszystko było obce, a co gorsza - niemieckie, czyli należące do okupanta, nowi osadnicy musieli oswoić sobie przestrzeń. Radzono z tym sobie na najróżniejsze sposoby. W latach 90. etnograf Jadwiga Pawłowska badała społeczność miejscowości Bagno (dzisiejsza gmina Oborniki Śląskie). Mieszkańcy przyjechali tutaj z Wolicy (obecnie Ukraina), ale zanim osiedlili się w Bagnie, wysłali kilku "zwiadowców", którzy wybrali dla całej wioski najlepsze miejsce. Gdy już cała wieś dotarła do Bagna, rozdzieliła między siebie domy tak, by rozmieszczenie sąsiadów możliwie najwierniej oddawało dawny stan rzeczy.

- Chcieli w ten sposób osłabić poczucie zmiany. Dzięki temu za płotem nadal mieli i ludzi, którym ufali, i tych, z którymi się nie dogadywali i przez lata byli z nimi zwaśnieni. Nieważne było, że dalej będą mieszkać także obok swoich wrogów, ale to byli "ich" wrogowie, a nie ktoś obcy - tłumaczy Elżbieta Berendt. - Podobne mechanizmy widać i we Wrocławiu, którego mieszkańcy wciąż próbują inscenizować Lwów w miejskiej przestrzeni. Mamy tu przecież Ossolineum, Panoramę Racławicką czy pomnik Fredry w miejscu, gdzie wcześniej stał pruski cesarz.

W dolnośląskich wsiach zaczęły natomiast pojawiać się, jakby przeniesione z Kresów, studnie z żurawiem, z których woda - według mieszkańców - była zdrowsza niż ta czerpana z żelaznych pomp. Wzdłuż murowanych budynków budowano przyzby, a ziemię dzielono płotami wyplatanymi z gałęzi w sposób typowy dla Kresów. W sypialniach rozsuwano małżeńskie łóżka, które u Niemców były złączone, ale w polskim domu nie powinny. Stoły, zajmujące dotychczas centralną część kuchni, u nowych osadników wędrowały pod okno. Na strychy wynoszono piękne malowane meble, a niżej wyburzano piece kaflowe, by postawić w ich miejsce takie, które nie tylko ogrzewały dom i podgrzewały jedzenie, ale także służyły starszym jako miejsce do spania.

Poniemiecki, czyli zły

Odreagowując wojenną traumę, niejednokrotnie niszczono to, co pozostawili po sobie Niemcy. Bo to co niemieckie, było złe. - Mój tato był pierwszym z osadników w Wałbrzychu. Przyjechał w maju 1946 r. Jako że sam był masarzem, przejął dom niemieckiego masarza. W jednym z pokoi był tam księgozbiór, a w nim także starodruki. Ojciec opowiadał, że wszystko to wynieśli na środek podwórka i palili. Była tam też stara, zabytkowa komoda i dużo porcelany. Wszystko to poszło na przemiał, bo było poniemieckie - opowiadał wałbrzyszanin Monice Bisek-Grąz, kulturoznawcy, która od lat bada mechanizmy adaptacyjne i integracyjne mieszkańców subregionu wałbrzyskiego po 1945 r., a także to, jak zmieniały się ich tradycje i obrzędy.

- Niszczono wszelkie materialne przejawy niemczyzny: napisy, pomniki, druki . Określenie "poniemiecki", dziś niemające żadnych negatywnych konotacji, wówczas było bardzo pejoratywne - podkreśla Monika Bisek-Grąz.

Usuwanie niemieckości nie wynikało wyłącznie z osobistej niechęci osadników, dla których trudne było przebywanie na terenie swoich dotychczasowych prześladowców. - Nakazywało to także Ministerstwo Ziem Odzyskanych okólnikiem z 1948 r. o usuwaniu niemieckich napisów choćby z kaplic, kościołów czy przydrożnych krzyży, a nawet z popielniczek, podstawek do piwa i talerzyków. Przekaz był jasny: wszystko, co niemieckie, miało zniknąć. To były teraz polskie ziemie - opowiada Elżbieta Berendt.

W pierwszych powojennych latach problemem dla przybyłych na Dolny Śląsk było także miejsce pochówku bliskich. Rodziców czy dziadków chowano zazwyczaj na poniemieckich cmentarzach, czyli wśród "obcych". Dlatego zakładano nowe cmentarze obok niemieckich albo szukano dla nich innej przestrzeni, a niemieckie nekropolie zamieniano na parki (nazywane przez mieszkańców "parkami sztywnych"), w zamian tworząc jeden symboliczny zbiorowy grób dla spoczywających tam Niemców. Cmentarze ulegały dewastacji z różnych pobudek: niechęci przybyszy do tego, co niemieckie, czy obojętności wobec tego, co kulturowo było im obce.

Pragmatyzm zwyciężał

Dla wielu nowych osadników przyjazd tutaj wiązał się ze zderzeniem cywilizacyjnym. Dziwiło ich to, że w domu było światło, a za potrzebą nie idzie się do wychodka na podwórku, tylko do toalety na korytarzu. Nie wiedzieli też np., do czego służy ekspres do kawy czy kanalizacja.

- Przede wszystkim jednak czekało ich tutaj zderzenie kulturowe. Musieli konfrontować się nie tylko z niemieckością tego terenu, ale także z grupami ludzi o innych przeżyciach, zwyczajach, tradycjach, a nawet języku, a także z własnymi stereotypami na ich temat - opowiada Monika Bisek-Grąz.

Początkowo nowi mieszkańcy starali się trzymać przede wszystkim swoich grup kulturowych, co wynikało m.in. z tego, że powszechnie spodziewano się, że prędzej czy później wszyscy powrócą w swoje strony. Badacze przytaczają przykłady konfliktów, do jakich dochodziło na tym tle. Gdy w 1949 r. we wsi Poręba pobrali się syn przesiedleńca z Lwowskiego i córka reemigranta z Francji, rodzice i krewni pary młodej zerwali z nimi stosunki i wydziedziczyli ich.

- Ale z upływem lat zwyciężał pragmatyzm, który znosił społeczne i historyczne bariery - podkreśla Elżbieta Berendt. - Takie małżeństwa przestały dziwić.

Konfrontowanie się z innymi coraz bardziej wpływało na tutejszych mieszkańców. Nowi Dolnoślązacy dążyli do tego, by jak najmniej się wyróżniać, bo często spotykało się to z niezrozumieniem z drugiej strony.

- W subregionie wałbrzyskim mieszkańcy szybko pochowali swoje regionalne stroje do szaf i starali się ubierać jednakowo. Walczyli też ze swoimi naleciałościami językowymi, bo niestosowne, a nawet wstydliwe było kresowe zaciąganie - opowiada Monika Bisek-Grąz. - Zresztą z czasem starano się nawet ukrywać swoje pochodzenie, bo np. przybysze ze Wschodu bywali pogardliwie nazywani "chadziajami", "zabugolami" czy Ukraińcami. To ostatnie było dla nich szczególnie bolesne ze względu na fakt, że przyjechali tutaj, uciekając przed UPA, a wielu członków ich rodzin zginęło z rąk Ukraińców.

Dolnoślązacy zarzucili też wiele swoich zwyczajów i obrzędów z obawy, by nie być posądzonym o zacofanie. Tak zanikały zwyczaje związane z chrzcinami czy ślubem, o których dzisiaj możemy poczytać jedynie w książkach albo usłyszeć o nich w muzeum. Najdłużej utrzymywały się tradycje związane z pochówkiem zmarłych.

- Charakterystyczne były tutaj np. lamenty pogrzebowe. Kobiety wierzyły, że głośno opłakując swojego męża, okazują, jak bardzo go kochały i darzyły szacunkiem. Zwiększało to także ich szanse na powtórne zamążpójście, bo ewentualny kandydat wiedział dzięki temu, że będzie to dobra, wierna wybranka - opowiada Monika Bisek-Grąz. - Rozmawiając z wnukami przesiedleńców ze Wschodu, usłyszałam historię, jak w latach 90. przed pogrzebem ojca dawali swojej matce tabletki na uspokojenie, żeby "nie odstawiała cyrków przed ludźmi". Jej tradycja opłakiwania zmarłego była już więc dla nich dziwna, a nawet czuli się nią zawstydzeni.

Zagubiona tożsamość

Oswajanie przestrzeni Dolnego Śląska nie było równoznaczne z traktowaniem tego miejsca jako swojego. Socjologowie, historycy i kulturoznawcy podkreślają, że tak naprawdę dopiero trzecie pokolenie, a zatem wnukowie przesiedleńców, zaczęło utożsamiać się z Dolnym Śląskiem, a nie z regionem swoich przodków.

Monika Bisek-Grąz: - Syn górala, urodzony już na Dolnym Śląsku, powiedział mi: "Chciałbym prezentować nasze góralskie tradycje tak, jak robią to nad Podhalu, żeby było wiadomo, jakie jest nasze pochodzenie. Bo my to takie niechciane dzieci "emigranckie". Polityka zrobiła swoje, niby jesteśmy Dolnoślązakami, co to mają swoją rodowitą kulturę, tylko nikt o niej nic nie wie. My tu jeszcze nie u siebie, a jak pojedziemy na Podhale, to tam już nie u siebie". Ten powrót do korzeni to przejaw poszukiwania własnej tożsamości kulturowej.

Wspomniana już etnograf Jadwiga Pawłowska pytała mieszkańców Bagna, skąd są. Starsi odpowiadali: "z Wolicy, jesteśmy woliczanie". Dopiero młodsze pokolenie poczuło się bagnianami.

** Korzystałam z książek "Sami swoi i obcy" Mirosława Maciorowskiego, "Historio, historio" Michała Sobkowa i "Zatrzymać w pamięci"- wspomnień powojennych mieszkańców Głuszycy zebranych przez uczniów miejscowego gimnazjum. 
 

Materiał jest częścią cyklu: "Tożsamość Dolnoślązaka - Unia Wielu Kultur" Gazety Wyborczej Wrocław, ukazującego się w Magazynie z Dolnego Śląsku. 

Materiał publikowany jest w ramach porozumienia zawartego pomiędzy Dolnośląską Kulturą i Sztuką i Gazetą Wyborczą we Wrocławiu. 

 

Artykuł dostępny jest na stronie Gazety Wyborczej Wrocław: link

----

Źródło: Gazeta Wyborcza Wrocław

Fotografia ślubna, Sambor, Lwowskie ok. 1920 roku / materiały Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu. 


https://www.traditionrolex.com/30