Europejskie złudzenia kontra ukraińskie realia

2014-02-09  18:00

Euromajdan jest polskim sukcesem. Ale ten sukces miał miejsce w Brukseli, nie w Kijowie. Ukraina nie chce do Unii Europejskiej – ci, którzy chcą do Unii, nie reprezentują Ukrainy, a ci, którzy mają władzę, pieniądze i głosy w wyborach, nie chcą do UE.

Podobnie jak pomarańczowa rewolucja na przełomie 2004 i 2005 roku, która, jak już dziś wiadomo, żadną rewolucją nie była, również kijowski euromajdan służy dziś jako katalizator dla stereotypów, marzeń i medialnych klisz, które z tym, co się dzieje na Ukrainie, nie mają wiele wspólnego.

 

Nie demokracja, tylko geopolityka

Z niemieckiej telewizji można było się dowiedzieć, że to Ukraińcy walczą o to, aby obalić rząd i wprowadzić swój kraj do UE, a na czele proeuropejskiego, demokratycznego ruchu stoi niemiecki bokser, który chce zostać następnym prezydentem. Jeden z popularnych talk-shows w niemieckiej telewizji publicznej był nawet w całości poświęcony euromajdanowi. Zgromadził przed kamerami dobranych wedle kompletnie nieczytelnego klucza gości, którzy albo nic nie wiedzieli o Ukrainie, albo nie mieli pojęcia o polityce. Łączyło ich jedynie to, że byli głęboko poruszeni wydarzeniami i zastępowali jakąkolwiek chłodną analizę emocjonalnymi wypowiedziami na temat tego, dlaczego Unia Europejska nie może odmówić Ukrainie poparcia przeciwko Rosji, skoro Ukraina (a tak zakładano) chce z całą siłą do UE. Potęgował to jeszcze Witalij Kliczko, który na żywo ogłosił (w niemieckiej telewizji), że będzie startować w wyborach prezydenckich (na Ukrainie, rzecz jasna). Przez moment niemiecka opinia publiczna wydawała się porzucać swój sceptycyzm wobec przyjmowania biedniejszych krajów do UE, politycy przerwali debatę o rzekomym masowym nadużywaniu niemieckiej pomocy społecznej przez wędrujących do Niemiec Bułgarów i Rumunów (dla których w tym roku kończy się okres przejściowy w dostępie do rynku pracy), a sondaże pokazały, że do 40 procent ankietowanych byłoby za tym, aby przyjąć Ukrainę do UE. Proukraiński entuzjazm nieco podupadł, kiedy znów wszystkie światła zostały skierowane na Moskwę, gdzie Putin ułaskawił Chodorkowskiego, Pussy Riot i aktywistów Greenpeace. Pozostała natomiast pewna bardzo znamienna klisza, której zasadności nikt dotąd nie kwestionował i która ujawnia się tylko wtedy, kiedy się porównuje sposób przedstawienia w niemieckich mediach (niemal bez wyjątku) wydarzeń w Tajlandii i na Ukrainie.

W Tajlandii, według niemieckich mediów, opozycja, która nie ma szans na wygranie wyborów, próbuje na ulicy obalić legalny i demokratycznie wybrany (choć bardzo skorumpowany) rząd i jest za to mocno krytykowana. Na Ukrainie opozycja, która nie ma szans na wygranie wyborów, próbuje na ulicy obalić legalny i demokratycznie wybrany (choć mocno skorumpowany) rząd, ale krytykowany za to jest ów rząd. Tej różnicy nie da się wytłumaczyć tym, że rząd w Kijowie kilkakrotnie użył przemocy wobec manifestujących, bo ofiar w Tajlandii było o wiele więcej. Można ją tłumaczyć tylko tym, że manifestujących na euromajdanie z tymi, którzy ich popierają w innych krajach, łączy ta sama geopolityczna orientacja, natomiast między opinią publiczną w Niemczech i opozycją w Tajlandii takiej zbieżności nie ma. Ale to też oznacza, że my, Europejczycy w Brukseli, Berlinie czy w Warszawie, popieramy euromajdan nie dlatego, że chodzi tam o demokrację, ale dlatego, że chodzi o geopolitykę.

 

Niemieckie i polskie medialne klisze

Polskie media dodatkowo patrzą na wydarzenia na Ukrainie, jak dziewięć lat temu, przez pryzmat Solidarności z lat osiemdziesiątych. Oto znienawidzona przez proeuropejskie społeczeństwo Ukrainy władza, która utrzymuje się tylko dzięki represjom i poparciu Rosji, zostanie zaraz zmuszona do zwołania okrągłego stołu, a potem obalona w nowych wyborach.

Z tej perspektywy euromajdan reprezentuje całą Ukrainę, więc wielu dziennikarzy mówi o tym, co „Ukraina chce”, nie dodając, że są to hasła popularne jedynie w Kijowie. Nawet wiec organizowany przez największą ukraińską siłę polityczną, Partię Regionów Janukowycza, nie zmącił tego obrazu, bo natychmiast znaleziono przykłady, że jego uczestnikom zapłacono. Według kliszy obowiązującej w mediach niemieckich wydarzenia na Ukrainie to dowód na to, że „Ukraina chce do UE”, według kliszy polskiej dowód, że na Ukrainie prorosyjska i skorumpowana władza chce do Rosji, a „społeczeństwo” (reprezentowane przez opozycję) chce do UE. Tak samo, jak w popularnym przekazie o najnowszej historii Polski, to „skorumpowana władza” walczyła w latach osiemdziesiątych ze „społeczeństwem”.

Na tym polega pierwsza ważna zmiana spowodowana wydarzeniami na Ukrainie. Inaczej niż dotąd, inaczej niż dziewięć lat temu i inaczej niż prawie zawsze, kiedy Polacy i Niemcy dyskutują o Ukrainie i rozszerzaniu UE, niemiecka i polska interpretacja wydarzeń w Kijowie jest prawie identyczna. Tu i tam utożsamiane są euromajdan i opozycja, a ci, którzy protestują w Kijowie, to „społeczeństwo ukraińskie”. Tu i tam mowy nie ma o tych (bądź co bądź to przytłaczająca większość), którzy nie protestują, albo mają wręcz negatywny stosunek do protestujących.

To w dużym stopniu zasługa polskiej polityki zagranicznej: Niemieccy politycy i niemiecka opinia publiczna mówią dziś o Ukrainie po polsku. W Niemczech tradycyjne prorosyjskie głosy ucichły, w Polsce tylko nieliczne środowiska naruszyły proukraińską tendencję w dyskursie publicznym. Stało się tak, kiedy „Krytyka Polityczna” i środowiska kresowe nagle zjednoczyły się we wstręcie wobec faszyzujących polityków Swobody, jednego z filarów protestu na euromajdanie, a opozycyjni politycy jeździli do Kijowa, aby stamtąd móc lepiej atakować polski rząd.

 

Po euromajdanie zostanie jeszcze mniej niż po pomarańczowej rewolucji

Polskim sukcesom w Brukseli nie towarzyszył jednak sukces na samej Ukrainie. Polsce udało się tworzyć przychylną atmosferę dla zbliżenia Ukrainy z UE, ale rzut okiem na tzw. turystykę polityczną, jaką różni zachodni politycy uprawiali na Ukrainie, ujawnił, że ci, którzy mogli mieć realny wpływ na rozwój sytuacji, zostali w domu i milczeli (Obama, Merkel, Hollande, Cameron). Z Waszyngtonu zaś słychać było tylko wezwania do pokoju i ostrzeżenia przed użyciem przemocy. W Polsce odczytano to jako krytykę interwencji policji, choć np. „New York Times” uznał to za de factopoparcie dla status quo.

Jedynym niemieckim politykiem, który pojawił się na euromajdanie, był Guido Westerwelle, jeszcze wtedy urzędujący minister spraw zagranicznych, którego partia wkrótce wyleciała z Bundestagu i który z chwilą zaprzysiężenia nowego gabinetu przestał być ministrem. USA reprezentowali na Majdanie politycy opozycji i wysłanniczka departamentu stanu niższej rangi (Victoria Nuland, assistant secretary of state for European and Eurasian affairs), która w dodatku ostrzegła opozycję (!) przed użyciem przemocy. Z Polski i Niemiec do Kijowa pojechali posłowie do Sejmu i Parlamentu Europejskiego oraz politycy opozycji. Najwyższym rangą politykiem w Kijowie była Margaret Ashton, która rozmawiała trzy i pół godziny z prezydentem Janukowyczem, a potem spotkała się z opozycją na Majdanie, gdzie również wezwała do „pokojowych rozwiązań”.

To zupełnie inny obraz niż podczas pomarańczowej rewolucji, kiedy Juszczenko cieszył się poparciem USA i pomocą amerykańskich agencji marketingowych i spin doktorów, którzy organizowali mu kampanię. Wtedy opozycja była zjednoczona, miała prostą strategię i klarowne hasło („uczciwe wybory”), za pomocą których można było mobilizować nie tylko własnych zwolenników, lecz i apolitycznych obywateli, nieufnych wobec wszelkiej władzy.

Teraz amerykańskiej inspiracji w ukraińskich rozgrywkach nie było. Była to impreza czysto europejska – i dlatego też tak się skończy, po europejsku. Bo w jej trakcie Europejczycy sami przestraszyli się tego, co spowodowali. W przeciwieństwie do pomarańczowej rewolucji nic nie było planowane ani przygotowane, euromajdan to faktycznie spontaniczny ruch oddolny, apolityczny, bez koncepcji i strategii. To czyni go sympatycznym i różni korzystnie od pomarańczowej rewolucji, ale to też oznacza, że ma jeszcze mniejsze szanse na to, aby cokolwiek zmienić niż „pomarańczowa”. Ona szybko została zawłaszczona przez część oligarchów, którzy dzięki protestom na ulicach na nowo układali sobie stosunki. Mimo poparcia USA i dobrego przygotowania, do żadnych zmian ustrojowych nie doszło, a wybory po rozpadzie pomarańczowego obozu wygrał Janukowycz, i to bez większych fałszerstw. Przykry to wniosek, ale to oznacza – czy nam się to podoba lub nie – że po euromajdanie zostanie jeszcze mniej niż po pomarańczowej rewolucji (...). 

Klaus Bachmann

 

Więcej w lutowym numerze miesięcznika "Odra".

 

----

Źródło: Miesięcznik Odra

Miesięcznik dostępny jest w emipkach, wybranych kioskach RUCHu oraz w Dolnośląskim Centrum Informacji Kulturalnej, gdzie Odrę można nabyć w promocyjnej cenie 8 zł, natomiast archiwalne numery miesięcznika w cenie 5 zł.

https://www.traditionrolex.com/30